Gringo sam na sam z Bogiem

Łukasz Czechyra

|

Posłaniec Warmiński 26/2013

publikacja 27.06.2013 00:15

Wielka wyprawa. Wziął plecak, zapakował namiot, różaniec, trochę sprzętu, mnóstwo marzeń i ruszył do Ameryki Południowej. Damian Lemański z Korsz przeżył wspaniałą przygodę – na pół roku wybrał się na nieznany kontynent, zupełnie sam.

Przez pół roku w Ameryce Południowej nie tylko zobaczył wiele miejsc, ale i poznał mnóstwo ciekawych osób Przez pół roku w Ameryce Południowej nie tylko zobaczył wiele miejsc, ale i poznał mnóstwo ciekawych osób
archiwum damiana lemańskiego

Od dawna marzyłem, żeby gdzieś wyjechać, ale tak na poważnie. Nie na wycieczkę, ale może nawet gdzieś się przeprowadzić. Myślałem wtedy bardziej o Anglii czy Hiszpanii, a w końcu wylądowałem w Ameryce Południowej – opowiada Damian Wolf Wagabunda, bo tak właśnie siebie nazywa. Wolf, bo zazwyczaj samotnie kroczy przez życie, a Wagabunda, bo – jak mówi – zawsze go „nosi” i uwielbia się włóczyć.

Telefon do mamy

Punktem zwrotnym w jego myśleniu o wyjeździe był 1 stycznia 2011 roku, kiedy obejrzał film „Into the Wild” o chłopaku, który całe swoje oszczędności przeznaczył na cele charytatywne, a sam został trampem. – Wtedy sobie powiedziałem, że po wakacjach zostawiam wszystko i robię coś konkretnego – mówi Damian. – Rozmawiałem z przyjaciółmi, którzy wiele już podróżowali, polecali mi różne miejsca. Na początku myślałem, że wybiorę się w jakieś miejsce w Europie – ta sama kultura, bliżej do domu. Jednak przekonał mnie mój przyjaciel Mario, który powiedział, że w Ameryce Południowej po prostu się zakocham – wspomina młody podróżnik. – Wiedziałem, że chcę jechać sam, że to ma być wyprawa tylko moja, samotna, taki mój egzamin maturalny z życia. Pomyślałem, że dobrze będzie się sprawdzić w takim miejscu, gdzie nie będę miał nikogo oprócz Boga – mówi Damian. Przygotowania do wyprawy wyglądały standardowo – kilka razy w tygodniu biegał, żeby wzmocnić kondycję, szukał informacji w internecie, czytał książki, m.in. Wojciecha Cejrowskiego. Miał też szczęście osobiście porozmawiać z Jackiem Pałkiewiczem, wybitnym podróżnikiem, przewodzącym m.in. wyprawie, która odkryła źródła Amazonki. – Po szkole pracowałem w Warszawie jako fotograf i miałem właśnie zlecenie na zrobienie panu Pałkiewiczowi portretu. Potem w księgarni zobaczyłem cały regał jego książek, same bestsellery. Byłem nawet u niego w mieszkaniu, mogłem z nim porozmawiać, dał mi kilka cennych wskazówek. W życiu nie ma przypadków i nie ma przypadku w tym, że kiedy ja planuję swój wyjazd, spotykam wielkiego podróżnika – opowiada Wagabunda. O swoich planach rodzinie i znajomym powiedział dość wcześnie, by mieli czas na oswojenie się z tą myślą. – Szczególnie mama martwiła się bardzo. Specjalnie dla niej wziąłem ze sobą komórkę, żeby pisać jej, że u mnie wszystko w porządku – uśmiecha się Damian.

Zbyt wygodnie

Damian Wolf Wagabunda swoje pierwsze kroki w Ameryce Południowej postawił 11 listopada 2011 r. Wylądował w Punta Arenas w Chile, skąd zrobił krótką wycieczkę do Ziemi Ognistej do Ushuaia – najdalej wysuniętego na południe miasta świata. Stamtąd ruszył na północ – odwiedził Argentynę, Chile, Brazylię, Boliwię, Peru, Ekwador, Galapagos, Kolumbię i Wenezuelę – wszystko w 181 dni. Szedł, jechał autostopem, autobusami, mieszkał w hostelach, namiocie, gdzie się dało. Zwiedził piękne miejsca, poznał wspaniałych ludzi, na pewno do końca życia będzie tę wyprawę wspominał. Bywały jednak takie momenty, kiedy nie miał już siły. – Najtrudniejszy był chyba początek. Przed wyprawą nie bałem się, nie lubię się martwić na zapas. Pierwszego doła złapałem tuż przed wylotem, kiedy dotarło do mnie, że tam naprawdę nie będę miał nikogo. Tutaj, kiedy jest źle, możesz do kogoś zadzwonić, spotkać się, porozmawiać. Na miejscu może nie od razu, ale po kilku dniach przyszło lekkie załamanie. Byłem wtedy w Patagonii. To zupełna pustynia, nie ma się gdzie schować. Dotarłem wreszcie do małego miasteczka, było tam 5 hosteli, ale w żadnym nie mieli wolnego miejsca. Nie wiem, skąd nagle tylu ludzi tam się wzięło, skoro tam nic wokół naprawdę nie było. Czułem się wtedy bardzo źle, potrzebowałem bezpieczeństwa, mówiłem sobie, że mogę nawet 100 dolarów zapłacić za hotel, i faktycznie hotel znalazłem. Miał 3 albo 4 gwiazdki, ale wolnego miejsca też nie było. Wylądowałem w końcu na wybrzeżu, pierwszy raz – po ciemku – rozbiłem namiot i jakoś przetrwałem tę noc. Zacząłem się wtedy zastanawiać, co ja najlepszego zrobiłem. Dużo się modliłem. Udało mi się przetrwać ciężkie chwile i ruszyłem dalej – mówi Damian. Celem podróży była chęć spojrzenia z dystansu na swoje życie, oderwanie się od wszystkiego. – Od kilku lat pracowałem w Warszawie jako fotograf, miałem już bardzo poważne zlecenia, ale w końcu dotarło do mnie, że może jest trochę za wygodnie. Czas leciał rok po roku i zdałem sobie sprawę, że jak tak dalej pójdzie, to za chwilkę się obejrzę i będę stary – mówi Damian.

Ładowanie na różańcu

Choć wyprawa była z założenia samotna, Damian nie był nigdy do końca sam. Na drodze spotykał wielu innych podróżników. Święta Bożego Narodzenia spędził z rodziną swoich przyjaciół, no i zawsze był z nim Bóg.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.