W PRL-u, kiedy wszystko było zakazane

Krzysztof Kozłowski

|

Posłaniec Warmiński 35/2014

publikacja 28.08.2014 00:15

Rekolekcje Ruchu Światło–Życie. Kiedy patrzy się na dzisiejszą rzeczywistość, czas rekolekcji oazowych w latach 80. ubiegłego wieku zdaje się światem z innej bajki. Ochotnica, Kandyty, Mońki czy Frombork. Tysiące młodych w czasie wakacji wyjeżdżało na rekolekcje, by formować się, nawiązywać przyjaźnie, budować wspólnoty.

 Grupa animatorów wraz z ks. Janem Łapinem w 1987 r. Pierwszy od lewej: Lucjan Świto. W tylnym rzędzie, pierwszy od prawej: Grzegorz Lachowicz Grupa animatorów wraz z ks. Janem Łapinem w 1987 r. Pierwszy od lewej: Lucjan Świto. W tylnym rzędzie, pierwszy od prawej: Grzegorz Lachowicz
Zdjęcia Krzysztof Kozłowski /Foto Gość

Dziś dla wielu czterdziestolatków to czas wspomnień, nostalgii, powrotów do lat młodzieńczych, kiedy wszystko było inne.

Mam ich w sercu

Krzysztof bardzo często wspomina rekolekcje oazowe w Ochotnicy. – Pamiętam, jak rano szliśmy do kaplicy na strychu na jutrznię. Skrzypienie drewnianych schodów, atmosferę kaplicy, kiedy wschodzące znad gór słońce wdzierało się przez malutkie okno do środka, tworząc jasne promienie. I zapach żywicy, który sączył się ze świeżych jeszcze krokwi. Tak zaczynał się dzień, kiedy jeszcze trochę śpiący śpiewaliśmy, od pierwszych dni budowaliśmy wspólnotę, która z dnia na dzień rosła w siłę. Codzienne Msze św., spotkania w grupach – wspomina. Dla niego jest to niezapomniany czas spotkania z Bogiem i ludźmi, który na pewno ukształtował jego wiarę. Zwłaszcza namiot spotkania, czyli codzienne rozważania wybranych fragmentów Pisma Świętego. – W samotności siadałem między świerkami porastającymi stok. Wielokrotnie czytałem fragment, patrzyłem przed siebie. Myślałem o tym, co do mnie mówi Bóg. Do dziś lubię z Biblią pójść gdzieś na łąkę, usiąść, czytać – wyznaje. Na pierwsze w życiu rekolekcje pojechał do Ochotnicy Dolnej. Był to 1987 r. Prowadził je ks. Jan Łapin. Jego animatorem był Lucek Świto. Do dziś ma obrazek, który otrzymał od niego z dedykacją: „Bracie najmilszy, pokładaj ufność w Panu, który będzie miał o tobie staranie”. – Nie da się zapomnieć wspólnych wypraw w góry, Gorce, Lubań. Później jeździłem, już jako animator, z ks. Andrzejem Kilanowskim i ks. Jarosławem Michalskim – dodaje. Do dziś modli się za wszystkich, których prowadził ku Bogu na rekolekcjach oazowych. – Nigdy nie przestaniemy być wspólnotą. Choć nie pamiętam ich imion, twarzy, ale mam ich w sercu i powierzam opiece Bożej – dodaje.

Stawać się lepszym

– Dwadzieścia, trzydzieści lat temu, kiedy jeździliśmy na oazy, wielu księży angażowało się w ruch, poświęcało swój urlop. Zamiast na odpoczynek, jeździli na rekolekcje, chodzili na pielgrzymki, by być razem z młodzieżą. Kapłani, którzy pełnili rolę moderatorów, byli oddani ruchowi. A oaza była dla nas, młodych, jedną z nielicznych możliwości spędzenia wolnego czasu. Był PRL. Nastawienie młodzieży przyjeżdżającej na rekolekcje też było różne – mówi ks. Lucjan Świto. Wspomina dwie dziewczyny, które na rekolekcje przyjechały z myślą o rozrywce, a nie o budowaniu relacji z Bogiem. Już po kilku dniach chciały wrócić do domu. – Jednak pod koniec piętnastodniowego pobytu ich nastawienie się zmieniło. Czyli nawet jeśli ktoś jechał tylko po to, aby przeżyć przygodę, odjeżdżał przemieniony, dotknięty przez Boga, pochłonięty wspólnotą – mówi ks. Lucjan. Na pierwszy wyjazd na rekolekcje oazowe wyjeżdżał z niechęcią. – Kiedy proboszcz wysyłał mnie na oazę, wydawało mi się, że muszę pojechać gdzieś do Afryki – śmieje się. Tak trafił do Gietrzwałdu, na rekolekcje dzieci Bożych prowadzone przez ks. Andrzeja Plutę. Był rok 1982. – Codzienna Eucharystia, modlitwa, pogodne wieczory. Ten wyjazd okazał się dla mnie bardzo ważny. Pamiętam, że po powrocie zacząłem codziennie odmawiać Różaniec, postanowiłem się zmienić. Miałem siłę, aby w ciągu roku starać się być lepszym – mówi. Dla niego jedną z największych wartości ruchu oazowego było odkrycie przez młodych znaczenia Mszy św. – Poprzez czynne zaangażowanie, tłumaczenie elementów Eucharystii, stała się dla nas czymś bardzo bliskim. W ciągu roku odczuwaliśmy pragnienie częstej Eucharystii. To jest ważny owoc. Odkrywaliśmy również głębię modlitwy psalmami – dodaje.

Panocku, trzeba go upiec

Ruch Światło–Życie, czyli oaza, była czymś nowoczesnym, jak na tamte czasy. Śpiewy przy gitarach, czuwania. W ciągu roku szkolnego odbywały się regularne, cotygodniowe spotkania formacyjne w parafiach. Podczas wakacji wielu młodych wyjeżdżało na rekolekcje, na których panowały spartańskie warunki. W dużych salach rozłożone były materace, żadnych szaf, półek. Nie było łazienek. – Myliśmy się w ogrodzie przy szlauchu – śmieje się ks. Lucjan. – W Ochotnicy myliśmy się w górskim strumieniu. Górale zrobili w pobliżu niewielkie spiętrzenie. Woda zimna, aż dech zapierało. Ale tylko na początku. Później nikt nie miał problemów, aby wykąpać się czy umyć głowę – wspomina Krzysztof. Trzeba było codziennie przemierzać wiele kilometrów, by pójść do sklepu i w plecakach ze stelażem przynosić chleb. Szczęściem było, kiedy przejeżdżał góral i kawałek drogi można było przejechać na wozie. Chyba każdy, kto choć raz był w latach 80. XX w. na rekolekcjach oazowych pamięta wielkie puszki marmolady czy smalcu. Na koniec rekolekcji, na agapie, dostawało się batony marsy lub snickersy, pakowany amerykański ser czy margarynę z Niemiec. – Pamiętam powrót z rekolekcji w Mońkach, które prowadził ks. Stanisław Pietkiewicz. Jechaliśmy pociągiem. Cały wagon młodzieży oazowej. Śpiewaliśmy pieśni. Nosiliśmy na piersiach krzyże i foski. Było to nasze świadectwo wiary. W PRL-u, kiedy wszystko było zakazane, jedzie grupa rozśpiewanej młodzieży, manifestującej swoją wiarę. Świadectwo entuzjazmu chrześcijańskiego – wspomina ks. Świto. – Drugi stopień rekolekcji. Nocne wyjście, Pascha, przejście. To robiło wspaniałe wrażenie. Później idziemy do kościoła w Ochotnicy, a tam górale na klęczkach idą do Komunii. Powtórzę, idą na klęczkach do Komunii świętej. I na głosy cudownie śpiewają. Pamiętam, kiedy na Paschę piekliśmy baranka. Górale mówili: „Najpierw, panocku, trzeba go upiec w piecu”. Ks. Jodko uparł się, że nie. I baran był łykowaty – śmieje się ks. Andrzej Kilanowski.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.