I w końcu uległem pokusie… Nie to, żebym teraz miał wyrzuty sumienia, bo tak naprawdę nie zrobiłem nic złego.
Ba, nawet owe ulegnięcie nie dało mi nazbyt wiele przyjemności. Ale uległem, może raczej wytrwałemu i natarczywemu pytaniu: „Czy tatuś w końcu pójdzie z nami do kina?”. W końcu poszedłem, a dzieciaki mogły obejrzeć „Epokę lodowcową 4”. Ale nie o filmie chcę pisać, bo to kwestia gustu. Choć nie powiem, ta bajka ma w sobie sporą dozę humoru i ukazuje parę niedociągnięć ludzkiej natury, przy czym promuje ważną wartość, jaką jest rodzina i przyjaźń. Chcę skupić się raczej na niezwykle przyziemnej kwestii dotyczącej pójścia do kina, na pieniądzach. Nie jestem kinomanem, a raczej molem książkowym. Do kina nie chodzimy zbyt często, przy czym rodzina raczej idzie sama, bo ja potrafię zasnąć już po 15 minutach od rozpoczęcia seansu, dlatego zazwyczaj zostaję w domu. Wróćmy jednak do opisywanej wyprawy. Wychodząc z domu wziąłem sto złotych w głębokim przekonaniu, że to wystarczy. W końcu idziemy tylko we czwórkę. A bilety… nie mogą być aż tak drogie. Jednak przy ich zakupie przeżyłem mały szok – zapłaciłem 108 zł. Potem dzieciaki zaciągnęły mnie na popcorn i napoje – kolejne 48 zł. Suma: 156 zł. I wtedy pomyślałem, że rodzina, która ma pięcioro dzieci jest tak naprawdę bez szans na czerpanie przyjemności z kina, gdyż taka wyprawa kosztuje ich ponad 300 zł. Myślę, że nawet wiele rodzin z dwójką dzieci nie stać na kino. Z pamięci wyciągnąłem kilka pięknych zdań na temat polityki rządu dotyczącej rodzin, o równości w dostępie do kultury i wyrównywaniu szans, że to jest ważne, polityczne spory, debaty, kolejne obietnice, prześciganie się w słowach. I zrobiło mi się smutno. Bynajmniej nie z powodu wydanych pieniędzy…