W sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej, w 20. rocznicę tragicznej śmierci Mariana Bublewicza, z inicjatywy krajowego duszpasterza kierowców ks. Mariana Midury, odprawiono Mszę św. modląc się w intencji i wspominając wspaniałego człowieka i kierowcę rajdowego.
Mszy św. przewodniczył kanclerz kurii ks. Artur Oględzki. Przybyłych wiernych przywitał proboszcz ks. Marian Matuszek. Osobę śp. Mariana Bublewicza wspominał obecny prezes Automobilklubu Polskiego Romuald Chałas. – Był człowiekiem uśmiechniętym i niezwykle życzliwym. Zawsze gotowym pomóc innym – mówił. Kazanie wygłosił ks. Midura. – Marian Bublewicz pozostawił po sobie piękne ślady przyjaźni, otwartości i pracowitości. A my byliśmy i jesteśmy z niego dumni. Ale wiemy też, że przemijamy – podkreślał. Na uroczystości obecni byli również nauczyciele i uczniowie z X Liceum Ogólnokształcącego Mistrzostwa Sportowego im. Mariana Bublewicza w Olsztynie.
Marian Bublewicz był najlepszym polskim kierowcą rajdowym na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Wicemistrz Europy 1992, sześciokrotny mistrz Polski, w tym czterokrotnie pod rząd (1983, 1987, 1989, 1990, 1991, 1992). Łącznie, wliczając tytuły w klasach, Marian Bublewicz wygrywał mistrzostwa Polski 20 razy. W 1993 r. znalazł się na priorytetowej liście „A” – 31 najlepszych kierowców rajdowych świata – publikowanej przez Międzynarodową Federację Sportu Samochodowego (FIA). Jednak pasmo jego sukcesów przerwał tragiczny wypadek. 20 lutego 1993 r. Marian Bublewicz z pilotującym go Ryszardem Żyszkowskim, o 11.17 wystartowali do piątego OS-u z Orłowca do Złotego Stoku. Po dwóch kilometrach ich Ford Sierra Cosworth 4X4, lewą stroną owinął się na drzewie. Prędkościomierz w aucie zatrzymał się na 120 km/godz. Na trasie rajdu brakowało specjalistycznego sprzętu ratowniczego. Pierwsi na miejscu wypadku znaleźli się kibice, próbowali wyciągnąć go z samochodu. Przez cały ten czas Marian Bublewicz był przytomny, zdając sobie sprawę z tego, co się stało. Profesjonalna pomoc przybyła na miejsce zdarzenia dopiero po upływie 40 minut.
– Przyjechałem do szpitala. Rozmawiałem z Marianem. Wymieniliśmy kilka słów, jak to się stało, co się wydarzyło. Mariana zabrali na górę. Zaczęło się oczekiwanie. Grzaliśmy krew pod kombinezonami, bo nie było urządzenia, które podgrzewało krew, żeby można było mu ją przetoczyć. Różne urządzenia, których nie było na sali operacyjnej, przynosiliśmy z przychodni, która była po drugiej stronie ulicy. Były to ekstremalne przeżycia – wspomina szef serwisu Krzysztof Czepan. Marian Bublewicz zmarł o godz. 17.00.
– Przejeździłem z Mańkiem 10 lat, do samego końca. Między nami były układy bardziej familiarne niż przyjacielskie. Z jego stratą nie mogę pogodzić się do dziś. Jego śmierć była zupełnie niepotrzebna. Do ostatniej chwili wierzyłem, że da się go uratować, że to, co się stało, to tylko zły sen, że zaraz się obudzę i to będzie nieprawda. Bardzo żałuję, że go nie ma i cieszę się, że mogłem przy moim przyjacielu być do samego końca – mówi Ryszard Żyszkowski.
Po tragicznym wypadku okoliczna ludność ścięła drzewo, na którym wszystko się zakończyło – i rajd i życie. Został tylko krzyż i zawsze świeże kwiaty składane do dziś przez kibiców. A życiowe motto Bublewicza, które brzmiało: „Trzeba dążyć do celu, choćby inni w jego realizację wątpili. Najważniejsze to mocno w siebie wierzyć i mieć swój plan.” – stało się wyznacznikiem drogi niejednego młodego kierowcy, który marzy o wzięciu udział w samochodowych rajdach.