Dopóki Bóg daje siły

ks. Piotr Sroga

|

Posłaniec Warmiński 19/2014

publikacja 08.05.2014 00:15

Wywiad. O życiu w koszarach, kolejce po chleb i budowaniu kościołów z abp. Edmundem Piszczem rozmawia

Abp Edmund Piszcz otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie Abp Edmund Piszcz otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie
ks. Piotr Sroga /GN

Ks. Piotr Sroga: Zacznijmy może od tego, jaka była droga Księdza Arcybiskupa do kapłaństwa?

Abp Edmund Piszcz: Szczerze mówiąc objawień nie miałem. Jeśli natomiast chodzi o okres powojenny, dużą rolę odegrał katecheta, którym był ks. Kazimierz Więckowski, późniejszy rektor seminarium duchownego w Gnieźnie. Był to człowiek, który nam imponował wiedzą i postawą. W roku 1948 wstąpiłem do małego seminarium w Olsztynie. Z mojej klasy poszło nas do seminarium po małej maturze ośmiu. W dużej mierze była to zasługa prefekta. Był on na pewno człowiekiem Bożym. Posiadał także ogromną wiedzę, co w tamtych czasach było ważne. Od tego czasu rozpoczęła się droga bardziej świadomego wchodzenia w kapłaństwo. Po roku wystąpiłem z małego seminarium, aby zdać maturę już jako niezwiązany z seminarium człowiek. Maturę zdałem w Olsztynie, w LO nr 1 w roku 1950 i z kolegą, który pochodził z Torunia, postanowiliśmy pójść do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. Ja zostałem po latach kapłanem, on na czwartym roku wystąpił.

Wychowany w rodzinie wojskowej nie myślał Ksiądz Arcybiskup, aby pójść do wojska?

Nie. Owszem, urodziłem się w koszarach 62. Pułku Piechoty w Bydgoszczy. Większość kadry mieszkała wtedy w koszarach. Trzeba pamiętać, że było to 9 lat po wojnie bolszewickiej. Polska była wtedy zrujnowana i nie było łatwo o mieszkanie. Wojsko natomiast miało już pewne materialne zaplecze. Myślę, że w tym czasie wojsko kształtowało we mnie pewne cechy, ale niezwiązane bezpośrednio z kapłaństwem. Mam na myśli dyscyplinę. Oczywiście imponował mi mundur i uzbrojenie mojego ojca. Klimat koszar też był niepowtarzalny. Rano i wieczorem wszyscy żołnierze stawali do modlitwy. Rano śpiewali pieśń „Kiedy ranne wstają zorze”, a wieczorem „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Modlitwa wchodziła w regulamin ówczesnego wojska polskiego. Byłem dzieckiem i wtedy jeszcze marzeń o kapłaństwie nie miałem.

Jakie jest po latach wspomnienie domu rodzinnego, najbliższych?

Nasuwają mi się na myśl dwa słowa: miłość i wierność. Moja matka pochodziła z Warszawy i była sierotą. Większość z jej rodzeństwa zginęła w czasie wojny, żył tylko brat. Mając 18 lat wyszła już za mąż. Mój ojciec był o pięć lat starszy od mamy. Z tego związku narodziło się trzech synów. Ja byłem drugi z kolei. Myślę, że nie było specjalnych cech naszej rodziny. Rodziny wojskowe, które mieszkały w koszarach, tworzyły pewną wspólnotę. Gdy wybuchła wojna, nasze rodziny wywieziono w bardzo dobrze przygotowane miejsce – do miejscowości Radziwiłłów, 120 km za Lwów. To miasteczko było w dużej mierze żydowskie. Tamtejsi Żydzi przyjęli nas bardzo dobrze. Żyliśmy zgodnie do 18 września 1939 roku. Wtedy znaleźliśmy się pod okupacją sowiecką. Nastały ciężkie czasy. Jako dziesięcioletni chłopak zapamiętałem, że te miasteczka przed przyjściem Rosjan były bogate w żywność. Gdy ruszyły wojska radzieckie, następnego dnia wszystkiego brakowało. Wtedy pierwszy raz poznałem, co to znaczy wstawać w nocy i stać w ogonku, aby na drugi dzień dostać kawałek chleba. Po jakimś czasie udało się nam powrócić do Bydgoszczy. Podróż była bardzo długa, gdyż wracaliśmy prawie miesiąc. Zdarzało się, że postój w jakiejś miejscowości trwał około tygodnia.

I znów rodzina Księdza Arcybiskupa trafiła pod zarząd obcych, okupację niemiecką. Jak wyglądało wtedy codzienne życie?

Trzeba było iść do niemieckiej szkoły dla Polaków. Potem „Arbeits- amt”, czyli urząd pracy. Ja musiałem przez dwa lata pracować jako uczeń krawiecki i to trwało do czasu wkroczenia Rosjan. Oni też przychodzili i prosili o uszycie spodni. Dopiero po wojnie mogłem rozpocząć naukę w I klasie gimnazjum.

Przez wiele lat był Ksiądz Arcybiskup związany z diecezją chełmińską. Jaką rolę w posłudze kapłańskiej, potem biskupiej, odegrali ludzie, których Ksiądz tam spotkał?

Tamtejsze środowisko charakteryzowało się wysokim poziomem filozoficzno-teologicznym. Wspomnę w tym miejscu choćby ks. Franciszka Sawickiego, który był światowej sławy filozofem i dogmatykiem. Te lata wspominam z wielką radością i satysfakcją związaną z rozwojem intelektualnym i moralnym. To, co otrzymałem z Pelplina, było całym kręgosłupem intelektualnym i moralnym. W seminarium było nas bardzo dużo. Na moim roku studia rozpoczynało 56 kandydatów, a święcenia kapłańskie po sześciu latach przyjęło 26. Żyliśmy w czasie, kiedy takie słowa jak miłość i wierność były napełnione właściwą treścią. Nie było to coś sezonowego, stało za nimi całe życie.

Jak przyjął Ksiądz Arcybiskup nominację na administratora apostolskiego diecezji warmińskiej?

Z dużym zaskoczeniem. Byłem już wtedy trzy lata biskupem pomocniczym w diecezji chełmińskiej. Ten czas był bardzo owocny. Miałem już swoich uczniów, którzy pracowali w duszpasterstwie. Byłem przewodniczącym komisji misyjnej. W Rzymie odbywała się sesja przedstawicieli różnych krajów. 11 listopada 1985 roku wezwano mnie do Sekretariatu Stanu i powiedziano, że mam objąć diecezję warmińska, gdyż bp Jan Obłąk przechodzi w stan spoczynku. Nigdy się z tym nie liczyłem. Miałem w pamięci Olsztyn z lat powojennych. Gdy wróciłem do Polski z Rzymu, nie mogłem o nominacji nikomu powiedzieć do momentu oficjalnego ogłoszenia. Nastąpiło to po 20 listopada. Żeby nie starać się o zatwierdzenie ze strony rządu, mianowano mnie wtedy sede plena. Znaczyło to, że bp Obłąk zostaje dalej ordynariuszem, ale rządcą jest ktoś inny – administrator apostolski. Tutejsze władze nie bardzo zorientowały się o co chodzi i przez rok nie rozmawiano ze mną. Po roku zaś zaczęto mnie jakoś akceptować.

Z jakimi najważniejszymi wyzwaniami i zadaniami spotkał się Ksiądz Arcybiskup na początku swojej posługi na Warmii?

Gdy moja nominacja została ogłoszona, do Pelplina przyjechali z Warmii: bp Wojtkowski, bp Ziemba i wikariusz generalny ks. Podolecki. Wtedy też omówiliśmy sprawę mojego wejścia w diecezję warmińską. Potem w uroczystość św. Andrzeja pojechaliśmy do Fromborka i tam w pomieszczeniach obok katedry nastąpiło przejęcie diecezji. Diecezja warmińska była wtedy bardzo rozległa. Bp Wojtkowski ułożył program spotkań. Stopniowo poznawałem Warmię.

W czasie zarządzania przez Księdza Arcybiskupa diecezją warmińską wybudowano wiele kościołów. Czy było to główne wyzwanie?

To była moja wielka troska, bo wiele miast nie miało wystarczającej liczby świątyń. Na przykład Mrągowo, ogromne i rozległe, miało wtedy jedną parafię. Podobnie było w Ostródzie i Olsztynie. Czyniłem starania poprzez sekretarza Episkopatu Polski bp. Dąbrowskiego, który był człowiekiem wielkiej inicjatywy. Jemu czasami udawało się coś załatwić. To dzięki niemu powstał drugi kościół w Mrągowie. Bywało, że budowano np. kaplice nielegalnie. Ale w okresie, gdy sami komuniści czuli, iż ich czas się kończy, spotkałem z ich strony sporo życzliwości. Jeśli o coś prosiłem, po pewnym czasie godzili się na to. W ten sposób wybudowano wiele kościołów w Olsztynie i innych miejscach. Mrągowo miało wcześniej jedną parafię, a teraz ma sześć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.