Od dziesięcioleci ta data wzbudzała niezwykłe emocje. Niektórzy pod jej wpływem zachowywali się dość dziwnie, a wielu ogarniała niewytłumaczalna radość.
I wcale nie mam tu na myśli datę końca świata, gdyż zna ją jedynie sam Bóg, który jest w niebie. Po co więc zaprzątać sobie głowę czymś, czego i tak nigdy się nie odgadnie. Chodzi mi o inną datę, jakże dobrze znaną każdemu z nas – dzień, który oddziela czas trudów nauki od beztroskich chwil. Czyli po prostu dzień, w którym kończy się rok szkolny i rozpoczyna czas wakacji, dla starszych wymarzonego urlopu. Już lada moment nasze drogi wypełnią się turystami z wielkich miast, którzy wraz z sobą niosą w nasze zaściankowe progi myśl wysoce intelektualną, że tu już nie jest Polska, a wspólna Europa. Będą chodzić po kościołach, zadzierać głowy i podziwiać zabytkowe obrazy zapominając zupełnie, że to właśnie Kościół warmiński był, jest i zapewne będzie z niezwykłą wytrwałością dbać o sztukę, ale nie tę wylewającą się z wielkomiejskich reklam, a tę pisaną przez wielkie „S”. Ich grille wypłyną dymem o zapachu holenderskiej karkówki, z którym nie ma szans kwiecista łąka, zapach tataraku, tym bardziej przycupnięta pod płotem mięta. A rankiem, kiedy mgła opadnie resztką sił na łąki i jeziora, owi turyści zobaczą kilka starszych par, które idą w stronę ukrytego wśród drzew kościoła. Bo niedziela. Msza święta. Pragnienie, które każe duszy iść przed ołtarz, jakże obce tym, których pragnienie swój początek ma w butelce alkoholu. I my już niedługo pojedziemy na wakacje. Obyśmy nie zapomnieli o Bogu. Codziennie. Bezwstydnie klęcząc co rano i wieczór, w hotelu, pensjonacie, na pomoście lub brzegu jeziora. A Bóg odwdzięczy się nam pięknymi zachodami i wschodami słońca. I lasem, śpiewem ptaków, szemraniem trzcin i dużym leszczem, który będzie naszą kolacją. Niech będzie to więc data wyznaczająca początek naszych wspólnych wakacji z Bogiem, czas niewytłumaczalnej radości – dla świata.