Za posyłanie dzieci do polskiej szkoły traciło się pracę.
Zbliża się nieuchronnie rozpoczęcie roku szkolnego. Rodzice szukają odpowiednich podręczników i zaopatrują swoje pociechy w zeszyty, kredki i wycinanki. No może nie wszyscy, gdyż wiele osób nurza się w słonecznych kąpielach. Jak łatwo jest dziś nie myśleć, że polska szkoła – pomimo wielu zastrzeżeń – jest wielkim darem. Ostatnio trafiła mi do ręki książka „Szkoły polskie na Warmii – 1929 – 1939”, opracowana przez Romana Marchwińskiego i wydana w roku 1970. Jak bardzo kosztowne było posyłanie dzieci do polskiej szkoły w tamtym okresie. Niech za ilustrację posłużą dwa cytaty z książki. Wspomnienia Rozalii Wiśniewskiej z Butryn: „ Ojcowie tych dzieci co chodziły do polskiej szkoły nie dostawali pracy, wszędzie ich wyganiali. Byli bez chleba. To Hermański i mój szwagier Nerowski taki gwałt ucierpieli. Licho się obchodzili Niemcy z polskimi rodzinami. Kiedy szliśmy ścieżką do kościoła i nas spotykali, pluli na nas i krzyczeli –„precz Poloki ze ścieżki”. Wspomnienia Marii Zientary – Malewskiej – poetki warmińskiej: „Marks pracował w lesie państwowym bodajże 20 lat. Kiedy posłał dzieci do polskiej szkoły zawołał go leśniczy i powiedział mu, żeby odebrał dzieci z polskiej szkoły i posłał do niemieckiej. Jeśli to uczyni zostanie przodownikiem pracy, będzie miał wszelkie dogodności i dostanie zapomogę rodzinną, a jeśli tego nie zrobi, straci pracę. Marks był twardym chłopem i powiedział – nie wezmę dzieci z polskiej szkoły. Zwolniono go więc z pracy. Musiał wtedy dojeżdżać do pracy 20 km, do Olsztyna”. Niezależnie od kontekstu politycznego, w którym została wydana powyższa książka, można spojrzeć na te wspomnienia jako na źródło odkrycia pewnego daru. To, co było zakazane i uniemożliwiane przed laty, jest teraz codziennością. Trzeba tylko to zobaczyć i docenić.