Powoli mija medialna zadyma wokół Marszu Niepodległości w Warszawie. U nas na Warmii było spokojnie, tradycyjnie i elegancko. Muszę jednak napisać kilka słów o tym warszawskim wydarzeniu z perspektywy odległej nieco od centrum wydarzeń, ale nie mniej żywej i emocjonalnie podkręconej. Co mogło mnie tak podkręcić?
Otóż w świąteczny dzień, 11 listopada, zerkałem na relacje z warszawskich uroczystości. Te organizowane przez prezydenta skupiły się na uczestnikach przeżywających w gronie rodziny taki patriotyczny weekend. Pokazano ojców, matki, dziadków i uśmiechniętych polityków. Chciałem oglądnąć w późniejszych godzinach transmisje marszu organizowanego przez środowiska narodowe. Żadna z kamer nie uczestniczyła w Marszu Niepodległości. Nie zobaczyłem obecnych tam rodzin, młodzieży i wspaniale zorganizowanych młodych porządkowych. Kamery ustawione były tak, aby pokazać zadymiarzy.
I jeszcze ten komentarz jakiegoś specjalisty-psychologa, który podkręcał atmosferę swoimi ideologicznymi wypocinami. Media w większości od początku nastawiły się na konkretną relację tego wydarzenia. Chciano przekazać widzom marsz jako wielką rozróbę. I siedząc w fotelu na Warmii, daleko od Warszawy, mógłbym ulec tej manipulacji, gdyby nie znajomi, którzy byli w samym środku wydarzeń. Okazało się, że były pieśni patriotyczne, około 100 tys. osób z całej Polski – idących spokojnie w pięknym pochodzie, przemówienia z konkretnym przekazem i gigantyczna praca wielu młodych. A przecież nikt im nie płacił za to. Jak łatwo zmanipulować ludźmi i z wydarzenia pozytywnego w całościowym wymiarze zrobić burdę.
Nie usprawiedliwiam tego, co narobili zwykli wandale – takich trzeba wyłapać i pod sąd – jednak media zastosowały niesprawiedliwą dysproporcję przekazu. Siedząc więc przed telewizorem na Warmii (lub innym, odległym od stolicy regionie) – trzeba uważać, aby nie stać się baranem, którego media prowadzą na intelektualną rzeź.