Kiedy ginie pszczela rodzina, ginie też coś w pszczelarzu. – My wkładamy w ule całe serce i ciężką pracę. W takich sytuacjach człowiek czuje jedno: jakby mu ktoś wyrwał cząstkę siebie – mówi pan Zygmunt.
krzysztof.kozlowski@gosc.pl Piaszczysta droga między polami. Po lewej łąka przecięta rowem i pasące się krowy. Po prawej pole gryki ciągnące się aż pod sam las. A nad połacią gryki nieustanny szum, jakby gwar owadziej rozmowy. Kiedy podchodzi się bliżej, szum narasta, i można zobaczyć tysiące pszczół przysiadających na kwiatach. – Żeby dostać miód gryczany, trzeba pasiekę ustawić w pobliżu pola. Czasem wozi się ule po kilkadziesiąt kilometrów. A i zajrzeć do pszczół co kilka dni trzeba. Sprawdzić, czy wszystko w porządku, czy dobrze się mają – mówi pszczelarz Zygmunt Dańko.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.