Każdy, kto grał na organach w świątyni, musi to przyznać – to coś więcej niż zwykły zawód.
3maja 1990 roku o 7 rano do Jerzego Dąbrowskiego zadzwonił telefon. Okazało się, że to ks. Emil Rzeszutek, proboszcz parafii Najświętszego Zbawiciela i Wszystkich Świętych w Dobrym Mieście. – Zapytał mnie, czy nie chcę zostać organistą. Przygotowałem się i poszedłem do kościoła grać. I tak już chodzę od 30 lat – opowiada pan Jerzy.
Dwa punkty widzenia
Urodził się w Dobrym Mieście, był ministrantem w kościele, tam podczas posługi przy ołtarzu zaczął się interesować również tym, co się dzieje na chórze. Pasja związana z muzyką rozwijała się, więc poszedł do szkoły muzycznej w Olsztynie. Tam spotkał m.in. Czesława Cybowskiego.
– To on uczył mnie zasad muzyki – mówi pan Jerzy. Po latach w Archidiecezjalnej Szkole Muzyki Kościelnej, której pan Jerzy był pierwszym absolwentem, spotkał Jerzego Cybowskiego, syna swojego nauczyciela. – On uczył mnie organów, gry liturgicznej. Jestem im bardzo wdzięczny za całą wiedzę, jaką mi przekazali – opowiada organista z Dobrego Miasta. Wśród osób, które kształtowany go na drodze muzycznej, wymienia ks. Sylwestra Nykiela, obecnego proboszcza parafii św. Mikołaja w Sętalu. – On tłumaczył mi liturgię, żebym to wszystko dobrze pojął. Cały czas mam też ogromne wsparcie ze strony proboszcza, ks. prał. Stanisława Zinkiewicza – mówi J. Dąbrowski.
Podkreśla, że na pracę organisty trzeba patrzeć z dwóch perspektyw: – Od strony technicznej jest to praca wymagająca pewnych określonych predyspozycji, wiedzy – nie tylko muzycznej, ale również technicznej z zakresu budowy instrumentu, o który trzeba na bieżąco dbać, stroić go. Nie da się jednak tego robić bez aspektu duchowego – to nie jest praca jak wiele innych, ja jestem gotowy od niedzieli do niedzieli. Trzeba po prostu mieć w sobie predyspozycje do wykonywania tego zawodu. Wykonując muzykę, zgłębiając melodię, format, tekst, człowiek cały czas odkrywa Boga, dzięki temu Bóg staje się bliższy – mówi pan Jerzy.
Transpozycja najważniejsza
– Nie da się tego porównać nawet do Mszy św. w dzień powszedni – przyznaje pan Jerzy na wspomnienie ostatnich świąt Wielkiej Nocy, kiedy udział wiernych w liturgii był bardzo ograniczony. – To był wyjątkowy czas. W normalnej sytuacji jest łączność chór–wierni–prezbiterium. Tym razem był chór, potem długo, długo nic – i prezbiterium. Na szczęście teraz sytuacja jest lepsza – opowiada organista. Uważa, że muzyka w pewien sposób scala liturgię.
– Poprzez śpiew wierni łączą się z kapłanem, który sprawuje Eucharystię. Muzyka podczas liturgii wszystko dopełnia, pomaga w uzyskaniu jedności, łączności między wiernymi a księdzem – podkreśla J. Dąbrowski. Przyznaje, że w pracy organisty najważniejsza jest transpozycja, zmiana tonacji. – Każdy kapłan śpiewa w innej tonacji. Są oczywiście pewne schematy odgrywane podczas Mszy św., jak „Amen”, dialog przed prefacją, „Pan z wami”, ale wszystkie te elementy trzeba umiejętnie przenieść w odpowiednie tonacje, dlatego tak ważna jest transpozycja na bieżąco. Czasem wynika to nawet z fizycznych uwarunkowań – nasz głos jest zupełnie inny na porannej Mszy św., trzeba wtedy wszystko obniżyć – tłumaczy organista.
Jako prowadzący śpiew wprowadza podczas liturgii nowe pieśni. – Staram się oczywiście wybierać takie melodie, które wierni będą w stanie śpiewać. Jeśli ja mam problem, to i wierni będą go mieć. Nowe, współczesne pieśni nie różnią się zbytnio melodią od tych wcześniejszych. Problem pojawia się ewentualnie w tekście, ponieważ niektóre starsze pieśni mają tekst archaiczny, niezrozumiały, a czasem nawet wywołujący wątpliwości: wiele rzeczy się zmieniło i niektóre teksty wprowadzają konsternację, bo wydaje się, że przeczą miłosierdziu Bożemu. Takich pieśni trzeba unikać. Jedną z moich ulubionych pieśni, które bardzo cenię, jest „Jeden chleb”. Staram się jednak ostatnio coraz mniej jej używać, żeby właśnie nie nadużywać – wyjaśnia z uśmiechem pan Jerzy.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się