Ojciec Stanisław Róż SVD obecnie przebywa na misjach na Alasce. To miejsce dla mocnych, duchem przede wszystkim, ale ciałem też nie zaszkodzi. Tutaj posyła nas Bóg z Ewangelią - mówi werbista.
Obecnie na Alasce nie ma żadnej placówki werbistowskiej.
- Jestem tu „wypożyczony” na okres trzech lat. Jak będzie dalej to nie wiem, bo wizę mam na 2,5 roku i w lipcu się kończy. Tu na miejscu okazało się, że misja nie jest ani łagodniejsza, ani mniej wymagająca, a klimat drugim ekstremalnym biegunem w porównaniu z Afryką. Dla nas werbistów to traf w dziesiątkę - od tego jesteśmy. Zastanawiałem się nad tym, czy dla mnie był to dobry czy zły pomysł, bo wyglądało to jak podróż z motyką na słońce. Nie żałuję! - zapewnia o. Stanisław.
Kościół na Alasce ma obecnie dwie diecezje: Fairbanks, gdzie posługuje ojciec, i połączone Anchorage i Juneau. Fairbanks jest potężna terytorialnie: 3,5 razy większa od Polski i liczy 14 tys. ludzi.
- W sumie jest 47 parafii, z czego 6 ma system dróg. Pracuje tutaj 16 księży. Mam dwie parafie-wioski do obsługi duszpasterskiej: Newtok i Chefornak, w zachodniej Alasce, blisko Morza Beringa. W linii prostej są oddalone od siebie o około 180 km, ale dostęp możliwy jest tylko samolotem i nie bezpośrednio. Podróż zajmuje zwykle cały dzień - opowiada o. Stanisław.
Pierwsze dni na misji były czasem dużego zaskoczenia.
- Na początku wszystko zaskakuje pozytywnie: miejsce, ludzie, krajobrazy. Takie nieco turystyczne spojrzenie. Wtedy robi się dużo zdjęć. Najbardziej pozytywnym elementem, który odczułem, jest moje bezpieczeństwo. Moi sąsiedzi mają po 4 karabiny do polowania. Nikt mi tu nigdy karabinu do głowy nie przystawił. Mogę spać spokojnie z otwartymi drzwiami. Pijacy, jeśli już coś mają, to wyzywają, potem przepraszają i na tym koniec. W Afryce ciągle było poczucie zagrożenia: strażnicy, kłódki, żelazne kraty na oknach itd. - wspomina.
Zaznacza, że istnieje wiele wyzwań duszpasterskich.
- Mam wrażenie, że chrześcijaństwo się tu nie przyjęło. Są ludzie starsi, którzy rzeczywiście weszli w nie, jednak ich jest niewielu. W tej części Alaski prawdziwa ewangelizacja na dobrą sprawę chyba się jeszcze nie rozpoczęła. Stworzenie struktury przed zakorzenieniem ducha wiary spowodowało, że na Kościół patrzy się tutaj jak na instytucję. Z Alaski nie wyszedł ani jeden kapłan czy siostra zakonna. Wszyscy pochodzą z zewnątrz - tłumaczy.
Podkreśla, że ważnym czynnikiem jest tożsamość mieszkańców, która przeżywa swoisty kryzys.
- Kultura zachodnia bardzo zniszczyła ich poczucie wspólnoty. Nasze duszpasterstwo przegrywa z tzw. kulturą Coca-coli. TV jest tylko satelitarna, bo ani radio, ani zwykła TV tu nie dociera. Natomiast ta z talerzem kosztuje $100 miesięcznie, więc dla wybranych. Internet, plaga pijaństwa i narkotyków, a na dodatek izolacja od ludzi wytworzyły pewien styl życia, który osłabia ich tożsamość. Brak perspektyw w życiu i porównywanie go z „idealnym” z TV powodują, że jest tu jeden z najwyższych wskaźników samobójstw. Edukacja także kuleje: szkoła podstawowa i gimnazjum to jedyne, jakie tu są. Ludzie słabo mówią po angielsku, używają języka Yupik, który jest bardzo trudny, a większość ma problem z czytaniem obu. Oba języki wykorzystują bardziej w formie mówionej niż pisanej. Trudno młodym wyrwać się, a przede wszystkim wrócić wykształconym, by coś zmienić. Popularnym zjawiskiem jest „adopcja”. Dzieci są tu własnością wspólnoty: jeden drugiemu oddaje dziecko na wychowanie. Oni z tym nie mają żadnego problemu, tak więc nie ma czegoś takiego jak domy dziecka - wylicza.
Szczególną grupą na Alasce są Eskimosi.
- To grupa ludzi, która trzyma mocno swoje sekrety. Nikt z zewnątrz się niczego nie dowie. Potrzebowałem ponad roku, by się ze mną oswoili - dodaje.
Więcej o o. Stanisławie i misjach na Alasce w „Posłańcu Warmińskim” nr 7/2021.