W Archiwum Archidiecezji Warmińskiej odbyło się spotkanie, podczas którego ks. dr hab. Jarosław Wąsowicz SDB przybliżał postać abp. Antoniego Baraniaka. - Były momenty, kiedy na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za cały Kościół w Polsce - podkreśla salezjanin.
Krzysztof Kozłowski: Sejm poprzedniej kadencji rok 2024 ustanowił rokiem abp. Antoniego Baraniaka. Myślę, że niewiele osób w naszej archidiecezji zna tę postać, choć nazywany jest on „przyjacielem Warmii”.
Ksiądz Jarosław Wąsowicz SDB: Był on jedną z najważniejszych postaci episkopatu Polski po drugiej wojnie światowej. Najbliższy współpracownik kard. Augusta Hlonda, później prymasa Stefana Wyszyńskiego. W okresie powojennym, kiedy kard. Hlond uzyskał od Stolicy Apostolskiej pełnomocnictwa do organizacji Kościoła na ziemiach przyznanych Polsce po wojnie, ksiądz Baraniak, jako jego kapelan i kierownik sekretariatu, towarzyszył mu we wszystkich podróżach. Kiedy prymasem został kard. Wyszyński, zrodził się pomysł, żeby ks. Baraniak został biskupem, sufraganem gnieźnieńskim, który odpowiadałby za reprezentowanie prymasa na ziemiach odzyskanych. I rzeczywiście, od momentu przyjęcia sakry każdą wolną chwilę biskup Baraniak spędzał na Warmii i Mazurach, jak i w diecezji gorzowskiej. W listopadzie 1951 r. przybył do Fromborka, by instalować nowo mianowanych kanoników. W 1952 i 1953 r. przyjeżdżał do Olsztyna, by udzielić święceń wyższych alumnom seminarium duchownego.
Ten czas jego aktywności w diecezji warmińskiej nie trwał długo. Biskup Baraniak został aresztowany we wrześniu 1953 r.
Przez ponad trzy lata był więziony. Po uwolnieniu w 1956 r. jeszcze przez kilka miesięcy pełnił funkcję kierownika sekretariatu prymasa Polski. W 1957 r. został mianowany arcybiskupem metropolitą poznańskim. Od tego momentu jego związek z diecezją warmińską już nie był tak bliski, choć jeszcze uczestniczył w ważnych wydarzeniach. W 1961 r. wziął udział w obchodach 700-lecia powołania Warmińskiej Kapituły Katedralnej. W 1965 r. w obchodach 20-lecia polskiej organizacji kościelnej na ziemiach zachodnich i północnych, a w 1967 r. odwiedził Warmię dwa razy; przybył na uroczystości koronacji obrazu Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej i na obchody 400-lecia Warmińskiego Seminarium Duchownego „Hosianum”.
Dlaczego abp Baraniak zasługuje na taką uwagę, na to, żeby rok 2024 był czasem jego pamięci?
Ci, którzy interesują się historią wiedzą, jak była to znacząca postać. Jedną z cech jego charakteru był fakt, że on był zawsze w cieniu. To zaciążyło na znajomości tej postaci. Podobnie jak kard. Hlond, był salezjaninem, także w naszym zgromadzeniu jest on dobrze znany. Kiedy odnaleziono dokumenty w Instytucie Pamięci Narodowej, okazało się, że lata spędzone przez niego w więzieniu, to był czas wielkiego męczeństwa księdza biskupa. Okazał się niezłomnym pasterzem Kościoła, a nawet niezłomnym żołnierzem Kościoła. Co ciekawe, abp Baraniak w ogóle nie wypowiadał się o czasie uwięzienia. Myślę, że to dobrze o nim świadczy; nie chciał budować swojej pozycji na męczeństwie. Wnikliwe badania historyczne pozwoliły odnaleźć jego wypowiedzi na ten temat. Zazwyczaj są to zwierzenia podczas prywatnych rozmów, które zostały spisane przez rozmówców. Byli to najczęściej salezjanie i bliscy przyjaciele. Dzięki tym dokumentom dowiedzieliśmy się, jak tragiczny był dla niego ten czas.
Jakie zarzuty postawili mu komuniści?
Cały pomysł komunistów na to, żeby go aresztować, związany był z planem przygotowania pokazowego procesu, który miano wytoczyć prymasowi Wyszyńskiemu; podobnie jak w innych krajach komunistycznych, choćby w Chorwacji i na Węgrzech. One pomogły zdyskredytować w oczach społeczeństwa Kościół. Taki sam był plan odnośnie do kard. Wyszyńskiego. Chodziło o to, żeby wymusić podpis Baraniaka pod spreparowanymi materiałami. W 1953 r. oskarżono go o kontakty z podziemiem niepodległościowym. Chodziło o organizowanie spotkań pułkownika Łukasza Cieplińskiego z prymasem Hlondem, co rzeczywiście miało miejsce. Drugi zarzut, to szpiegostwo na rzecz Watykanu. Chodziło głównie o raporty o stanie Kościoła w Polsce, które sporządzał jako kierownik sekretariatu prymasa Polski i co roku wysyłał Stolicy Apostolskiej. Po dzień dzisiejszy każda diecezja na świecie takie statystyki przesyła. Z nich opracowywane są statystki całego Kościoła na świecie. Był to więc absurdalny zarzut. Ostatecznie, aby wymusić na nim zeznania, oprawcy komunistyczni przesłuchiwali go sto czterdzieści pięć razy; tyle zachowało się protokołów. Niektóre przesłuchania trwały całą dobę. Oprawcy się zmieniali, a on musiał odpowiadać na te same pytania. To była metoda znęcania się psychicznego. Sto razy pytano, kiedy się urodził, o imię ojca i matki, ile ma rodzeństwa.
Czy abp Antoni Baraniak był również torturowany fizycznie?
Tak. Wyrwano mu wszystkie paznokcie u rąk i nóg. Przypalano go papierosami. Był bity. Do końca życia zachowały mu się duże blizny na plecach. Ale nie dał się złamać. Kiedy historycy pochylili się nad jego więziennym losem, okazało się, że mamy wielkiego bohatera. Trzeba pamiętać, że był więziony na Rakowieckiej w Warszawie, w najcięższym więzieniu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Tam więziono wielu duchownych, jak i przywódców podziemia niepodległościowego. Tam wykonano ponad trzysta pięćdziesiąt wyroków śmierci, choćby na gen. Emilu Fieldorfie "Nilu", czy mjr. Zygmuncie Szendzielarzu "Łupaszce" i rotmistrzu Pileckim. To było miejsce straszne, nazywane „pałacem cudów”. Nazwa wzięła się stąd, że przez wymyślne tortury łamano tam ludzi, których złamać się nie dało, wielkich bohaterów konspiracji.
Dlaczego ten niezłomny żołnierz Kościoła się nie dał się złamać oprawcom komunistycznym? Był człowiekiem o wątłej budowie ciała, często zmagającym się z chorobami.
Kiedy wspominał czas uwięzienia, zwierzył się przyjacielowi ks. Józefowi Nęckowi, że był dzień, kiedy go pobitego rzucono na posadzkę w celi. Wówczas pomyślał, że ma dosyć, że podpisze wszystko. W tej samej chwili przyszła mu myśl, żeby w tym upodleniu, poniżeniu i pogardzie rozpocząć rekolekcje. Powiedział sobie: „Baraniak, nie możesz się dać ześwinić”. Miał wizję obrazu Matki Boskiej Wspomożycielki Wiernych z zakładu macierzystego salezjanów w Oświęcimiu. Widział, jak chłopcy ze szkoły salezjańskiej, salezjanie i wierni modlą się w jego intencji. Jak wspominał, to zadecydowało, że pokonał w sercu strach. To był moment decydujący, poczuł, że nie zdradzi Kościoła i prymasa. Pokonał strach i dał niezwykłe świadectwo. Męczeństwa nie da rady zaimprowizować. Do niego trzeba się przygotowywać przez całe życie.
Kiedy poznajemy historię jego życia, które momenty były kluczowe w tym dorastaniu do heroizmu wiary?
Pan Bóg całe życie przygotowywał Antoniego, który pochodził z małej wioski, który jako chłopak trafił do szkoły salezjańskiej w Oświęcimiu. Przygotowywał przez ludzi, których spotkał. Z kard. Hlondem spędził cały okres okupacji. Pan Bóg dał mu cechy charakteru: niesamowitą pracowitość, pokorę, nigdy nie pragnął żadnych zaszczytów. Były momenty, kiedy na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za Kościół w Polsce. Chociażby moment, kiedy w Szwajcarii przez gestapo został aresztowany prymas Hlond, a ks. Baraniak musi przez kilkanaście miesięcy prowadzić cały ośrodek prymasowski, z rozbudowaną pomocą charytatywną dla Polaków, więźniów obozów koncentracyjnych i ich rodzin. Później kard. Hlond na łożu śmierci prosił go, aby poinformował Stolicę Apostolską, żeby jego następcą został Wyszyński, co było trudnym zadaniem. Mamy dziś przed oczyma Prymasa Tysiąclecia, a wtedy był to najmłodszy biskup w episkopacie. Do tego kard. Sapieha miał zupełnie innego kandydata - Walentego Dymka. Jakiej trzeba było determinacji, żeby zwykły ksiądz salezjanin przekonał Kościół do kandydatury Wyszyńskiego? To mu się udało. To momenty, kiedy niósł na sobie ciężar odpowiedzialności za Kościół w Polsce.