To jest nie do wyobrażenia

Minęły trzy lata od momentu, kiedy rozpoczęła się pełnoskalowa inwazja Rosji na Ukrainę. Świat wstrzymał oddech, a wielu Polaków spontanicznie ruszyło na pomoc uciekającym z obszaru działań wojennych. O tym, co przeżyła w związku z wojną na Ukrainie, opowiada harcmistrz Dorota Limontas z Hufca Warmińskiego ZHP.

Krzysztof Kozłowski: Mija trzeci rok od wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Kiedy po raz pierwszy pojechała Pani na tereny objęte konfliktem?
Dorota Limontas: Początkowa sytuacja była bardzo trudna i obawialiśmy się przekroczenia granicy, szczególnie dlatego, że raczej to do Polski uciekała ogromna liczba ludzi. Pojechałam na granicę, żeby opiekować się uchodźcami. Pełniłam służbę w Medyce. Pomagaliśmy osobom, które przekraczały piesze przejście graniczne. To były straszne widoki - wycieńczone i wystraszone kobiety z dziećmi, które szły nawet przez kilka dni. Do dziś mam przed oczyma dwa obrazy, które mną najbardziej wstrząsnęły. Pierwszy to starsza kobieta, która miała zdarte podeszwy butów; tak długo szła. Miała poranione stopy. Drugi - kobieta z dzieckiem, która po kilku dniach mogła przebrać mu pieluchę. Wcześniej nie miała okazji i warunków, żeby to zrobić. Były to trudne chwile. Ruch na granicy był niewyobrażalnie wzmożony.

Jakie wrażenie robiły na Pani te osoby?
Widać było po przekroczeniu granicy ulgę na ich twarzach, że ich wielodniowa ucieczka zakończyła się szczęśliwie. Oni uciekali, bo stracili swój dom. Niektórzy już na początku wojny stracili bliskich. Po uldze przychodziła niepewność, co dalej. Dotarli do Polski, ale co dalej? Oni nie mieli pomysłu, co robić. W Polsce zaczynały działać ośrodki przejściowe, do których byli kierowani. Zgłaszały się osoby prywatne i zabierały do siebie uchodźców. Każdy z nich miał świadomość, że musi od nowa rozpocząć życie, bo są dzieci, którym trzeba zapewnić poczucie bezpieczeństwa.

Z czasem zaczęła Pani wyjeżdżać na Ukrainę.
Początkowo wyjeżdżaliśmy blisko, bojąc się zapuszczać w głąb Ukrainy. Na początku był Lwów, gdzie pojechaliśmy z transportem humanitarnym. Spotykałam na ulicach wielu żołnierzy. Spotykałam ludzi, dla których był to punkt przesiadkowy w drodze do bezpiecznego miejsca. Oni często mieli jedynie walizkę, bo ich dom został zbombardowany, nic nie zostało. Kiedy uciekasz, bierzesz to, co jest pod ręką. Kiedy bomba spadnie na twój dom albo wrogie wojsko wkroczy do twojego miasta, zostajesz tylko z tym. Później wyjeżdżaliśmy do naszych zaprzyjaźnionych wolontariuszy w Żytomierzu i Kijowie. Zawoziliśmy dary do szpitali, które były przepełnione, bo bardzo wielu rannych żołnierzy z linii frontu do nich trafiało. To, co z początku szokowało, to brak prądu. Żytomierz to miasto wielkości Olsztyna. Gdy do niego wjechaliśmy, było zupełnie ciemno. W nocy zimno. Nocowaliśmy w hoteliku. Brakowało bieżącej wody, stało tylko wiadro. Było nieprzyjemnie. Wracaliśmy karetką, która transportowała rannego żołnierza. Opowiadał nam o tym, jak wygląda front. Pokazywał straszne zdjęcia, które mną wstrząsnęły.

O czym trzeba było pamiętać w pierwszej kolejności po przyjeździe do któregoś z miast?
By zlokalizować, gdzie są schrony. Doświadczyłam, jak to jest ważne. Gdy rozbrzmiewają syreny ostrzegające o nalocie, trzeba szybko udać się w bezpieczne miejsce. Zdarzało się, że spędzałam w schronie po kilkanaście godzin, zanim odwołano alarm lotniczy.

Czy słowo „wojna” nabrało dla Pani nowego znaczenia?
Zdecydowanie tak. Niestety, stało się wyrazem czyjejś zalęknionej twarzy. Jeden z wolontariuszy mieszkał w Irpieniu. Pokazał, jak wyglądała obrona i wtargnięcie Rosjan do miejscowości. Każdy dom był ostrzelany. Budynku nosiły ślady pocisków. Wiedzieliśmy słynny most w Irpieniu, po którym uciekały setki tysięcy osób. On jest odbudowany, ale do dziś gruzowisko pozostało. Nawet zrobiono tam pomnik pamięci, gdzie można obejrzeć kilka obrazków z tej ewakuacji i stanąć na ruinach. Co myśleli i czuli ludzie przeprawiający się zimą, kiedy nad ich głowami przelatywały rakiety? To jest nie do wyobrażenia.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..