W Instytucie Kultury Chrześcijańskiej im. Jana Pawła II odbyło się spotkanie z prof. Marią Swianiewicz-Nagięć – córką prof. Stanisława Swianiewicza – uratowanego więźnia obozu w Kozielsku.
Notatkę prof. Stanisława Swianiewicza przeczytał ks. Stanisław Kozakiewicz Krzysztof Kozłowski /GN „Obóz oficerski jeńców wojskowych w Kozielsku istniał od początku listopada 1939 r. do początku maja 1940 r. Obóz mieścił się nie w samym Kozielsku, lecz w dużych zabudowaniach w odległości mniej więcej 10 km od miasta. Były to zabudowania po jednym z najsławniejszych klasztorów prawosławnych, znanych przed rewolucją pod nazwą Optina Pustyni. Zabudowania klasztorne i gmachy pocerkiewne są ciekawe ze względu na motywy barokowe. Na ogół dość rzadkie w rosyjskim budownictwie cerkiewnym. (…)
Jeńców rozdzielono na dwie grupy, całkowicie od siebie odseparowane. Jeńcy zamieszkali przed wojną na ziemiach okupowanych przez wojska niemieckie i litewskie byli ulokowani we właściwych zabudowaniach klasztornych, około trzy tysiące pięćset osób. Jeńców zaś, zamieszkałych stale na ziemiach okupowanych przez wojska sowieckie – około tysiąc pięćset osób – umieszczono w zabudowaniach przyklasztornych, w tak zwanej skicie. Mogę mówić jedynie o życiu religijnym pierwszej grupy. Zewnętrznym wyrazem życia religijnego jeńców były wspólne praktyki religijne. Początkowo znajdowało one swój wyraz we wspólnych modlitwach wieczornych. Po pewnym jednak czasie, wobec stanowczego zakazu władz obozowych, wspólne głośne modlitwy utrzymały się jedynie na mniejszych salach, gdzie kontrola ze strony władz była trudniejsza. Natomiast na wielkich salach, mieszczących się głównie w budynkach pocerkiewnych, gdzie na jednej sali mieszkało nie raz do pięciuset osób, trzy, cztery piętra ław, wprowadzono zwyczaj zarządzania zamiast głośnej modlitwy trzyminutowej absolutnej ciszy. Z chwilą zarządzenia ciszy ustawał wszelki ruch i wszelkie rozmowy. Każdy stawał w tym miejscu, gdzie zastało go zarządzenie. Jeżeli w tym momencie wchodzili na salę przedstawiciele władz łagiewnych, to z reguły nie odpowiadano na ich pytania, aż do chwili zarządzenia końca ciszy.
Bardzo podnoszącym na duchu czynnikiem, była możność wysłuchania Mszy świętej i przystąpienia do sakramentów świętych. W obozie była pewna ilość księży. Ksiądz major Ziółkowski, ksiądz podpułkownik Nowak, ksiądz Kantak – profesor Seminarium Duchownego w Pińsku, ksiądz kanclerz kurii biskupiej Wojska Polskiego, którego nazwiska nie pamiętam i jeszcze kilku, których nazwisk w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć. Msze święte były przeważnie organizowane za każdym razem w innym miejscu, tak aby władze łagiewne nie mogły zorientować się za wcześnie. Zwykle władze obozowe dowiadywały się, gdzie obyło się nabożeństwo, lecz gdy zjawiały się na miejscu, było już po wszystkim. Dlatego też, organizatorzy nabożeństw zwykle dzielili życzących wysłuchać Mszy świętej na grupy, w zależności od ilości księży. Każdy otrzymywał z wieczora zawiadomienie, dokąd ma się stawić rano dla wysłuchania Mszy świętej.
Nabożeństwa te odprawiane były przeważnie w bardzo wczesnych godzinach, przed pobudką, a więc piąta, szósta rano. Podczas nabożeństw wiele osób przystępowało do sakramentów świętych. Początkowo przystępowanie do sakramentów miało charakter tłumny. Trudno mi mówić tutaj o jakiś cyfrach, lecz mam takie wrażenie, że ilość komunikujących trzeba było liczyć nie na dziesiątki, lecz na setki. Komunikanty przyrządzano przeważnie z białego chleba. Oczywiście o użyciu szat liturgicznych, oprócz stuły, nie mogło być mowy. Te zebrania przed wschodem słońca, w mrocznych zakątkach gmachów pocerkiewnych, te figury przemykające się wczesnym rankiem przez podwórza klasztorne, ta ogromna cisza panująca nad dziesiątkami klęczących żołnierzy przerywana jedynie przyciszonym recytowaniem przez kapłana słów liturgii mszalnej – wszystko to musiało pozostawić na obecnych niezatarte wrażenie. Myśl, mimo woli, zwracała się do tego, co się kiedyś czytało o katakumbach.