Wystarczyło obejść dom pielgrzyma, by dowiedzieć się, kto śpiewa, kto gra, kto wnosi uwagi.
Tego dnia okna największej z sal były otwarte. Na zewnątrz można było słuchać śpiewu chóru i grę instrumentów muzycznych Krzysztof Kozłowski /Foto Gość Czterodniowe warsztaty muzyczne przeplatane są codziennie modlitwą. Rano jest jutrznia, później Eucharystia. Dzień kończy się również modlitwą. W ciągu dnia jest rozśpiewanie, praca w sekcjach głosowych, ćwiczenia emisyjne i z dykcji. - Teraz staramy się to wszystko złożyć, żeby zaśpiewać razem - wyjaśnia.
- To są pasjonaci. Widać, że bardzo chcą. To dobry punkt wyjścia. Oczywiście są na różnym poziomie doświadczenia, ale w dużym chórze da się to ukształtować. Próbujemy przekonać ich do tego, żeby nie skupiali się tylko na muzyce, ale też żeby skupiali się na wyśpiewywanych treściach. W ten sposób powstaje płaszczyzna jedności między nimi. Co cieszy, w warsztatach biorą udział osoby w różnym wieku. Jesteśmy rodziną muzyczną wielopokoleniową - mówi Hubert Kowalski.
Zaczyna się przerwa w warsztatach. Z sali wychodzą muzycy, uśmiechnięci, rozmawiają o usłyszanych uwagach. - Dlaczego przyjeżdżam na warsztaty od kilku lat? Dlatego, że działają one na zasadzie wirusa. Jeśli ktoś raz nim się zarazi, nie jest się w stanie wyleczyć. To jest cudowność tych warsztatów, że chce się na nich być. To nie tylko ciężka praca, to jest i modlitwa. Wydaje mi się, że gdyby była to tylko praca fizyczna nad tekstem i nad nutami, one by się skończyły, nie miałyby kolejnych edycji. Jeżeli praca jest modlitwą, ofiarowujemy ją Boga, to ma to niewymierną istotę i siłę. Próbujemy, nie klei się, nie wychodzi. Idziemy do kościoła, modlimy się i wracamy na próbę, i… wszystko wychodzi i gra. Cud - mówi Andrzej z Lidzbarka Warmińskiego.