Po godzinach jedynym znakiem ich drogi były płatki kwiatów leżące na rozgrzanym asfalcie. Większość zabrał wiatr, inne przykleiły się do opon przejeżdżających samochodów. Jeszcze inne dzieci zabrały z sobą do domów. A co po wspólnym spacerze z Jezusem pozostało w nas?
Znów tysiące katolików wyszło na ulice. Szli ulicami swoich osiedli, drogami przecinającymi wioski na pół, polnymi traktami. Mijali witryny sklepów, reklamy zachęcające do wzięcia kolejnych pożyczek, znaki drogowe, płoty sąsiadów, wysokie już zielenie zbóż i pasące się na łąkach krowy. Podążali za Jezusem Chrystusem, w skupieniu, całymi rodzinami. Niektórzy nieco z boku, dyskretnie rozmawiając przez telefon komórkowy. Dzieci sypały pod stopy kapłanów niosących Najświętszy Sakrament płatki kwiatów. Taki dywan, asfaltowy, czasem utkany z drobinek piasku, z plamami czerwonych róż, żółtych tulipanów, białych akacji. Kolejny ołtarz, prośby rzucane do Boga, błogosławieństwo. Wiele osób podchodziło do ołtarzy, wyrywało gałązki brzóz. – Pamiętam, że dziadkowie z każdego ołtarza zabierali po gałązce brzozy. Później zatykali je za krzyż. A może za obraz z Jezusem? Już dokładnie nie pamiętam – mówi Joanna. Obok niej idzie pięcioletni syn. Trzyma gałązkę. Dzień wcześniej prognozy podawały, że będzie padać. Nie padało. Świeciło słońce. Kilka chmur przesuwało się leniwie po niebie.